Tajlandia. Miłość od pierwszego więzienia (2)
Co tu się, na chfiutnię Pana, odwaliło? Zamiast ulicy ścielącej się szeroko parkowankiem jak się patrzy, wąziutka wydreptanka skroś mrowiska, a zaś mrówki, jak to mrówki, po obu jej stronach zwijają się, struktury jakoweś szkieletowate ku niebu wznosząc, a gwarno i ochoczo przy tym do siebie pokrzykują – istna wieża Babel tu powstaje, jeno taka bardziej rozpostarta niż strzelista.
Tu i ówdzie robota szybciejsza w efekty w postaci całkiem prawie gotowych straganów, na których już blendery i garkuchnie się instalują, ale w większości dopiero rurki aluminiowe klik-klik się łączą na modłę konstrukcji z Tetrisa 3D, jak to onegdaj namioty się rozkładało.
Stoję przeto z gębą rozdziawioną, tymczasowo całkiem z sieci neuronowej wylogowana, i widzę jak mi Toyotę na oczach klik-klik zakratkowują. Dzieciaki mi się na smyczach zniecierpliwiły i chwała im za to, bo mię tym do przytomności przywróciły. Heloł, o sieci, jestem z powrotem. Witaj w domu i czuj się jak u siebie – tu dróżki wszystkie wydeptane, każdy kąt dupskiem wysiedziany, od neurona do neurona na ślepaka i po ciemnocku można śmiało zasuwać. Cóż z tego, że razy niezliczone wyskoczyłam z kapci, a to do Afryki, a to do Ameryki, a to do Azji, o Europie nie wspominając, skoro zawsze i wszędzie będąc, jestem z Polski. Pierwszy błysk myśli genetycznie patriotyczno-nawykowej: zleją mnie zwyczajnie sikiem leniwym i nieczułym, za nic me dramaty mawszy, a jak się odezwę, to i zwymyślają. To już lepiej przeczekam, pochodzę sobie między straganami, gdy już zabędą, i tak mi jakoś zleci ten czasokres, dopokąd ich na powrót nie zwiną, czyli do jakiegoś północka. Ale, ale… przecież zachód słońca, kolacja na plaży i fiku-miku w basenie – taki był plan. No to może by tak jakoś chyłkiem między tymi rurkami się przecisnąć i tę Toyotę też tak chyłkiem wyparkować? No way, nie ma szans, szparka akurat taka, że ledwo mój nieopasły tyłek chyłkiem przejdzie.
Tada’m, jest i gadzia mordeczka: w tejże sekundzie inner Gollum się ocknął i powiada: Mój ssskarbie, oni mogą władzę zawezwać. Chyba nie chcesz ty w tajskim więzieniu, kroczem w ping-ponga z innymi więźniarkami pogrywając, dać się żywcem tłustym larwom pożreć? Żadne fiku-miku, morda w kubeł i przeczekać. Dzięki, Golly, co ja bym bez ciebie zrobiła. Tada’m, tada’m: na białym koniu w zbroi złocistej nadjeżdża bohater – samotrzeć, bo zbawiciel i miecz wraz z nim: No weź, chociaż se ulżyj i te cudowności rzutem na taśmę schwytane, wrzuć do bagażnika, jak masz się snuć tu przez kolejne osiem godzin. Dobra, to idę. Nie idę, mój ssskarbie. Idę.
Czapkę niewidkę nadziewam, oczy przymykam dla pewności, bo kołdry akurat nie mam, i ruszam, bardziej krokiem skrytobójcy niźli szturmem samochód odbijać. I cóż tu się, na chfiutnię Pana, teraz odwala? Wokół mnie robi się gęsto, chyba rój się zwołał, żeby mnie na żywca pożreć od razu na miejscu. Odklik-odklik, tup-tup, odklik. Logout, no żesz w pysk, znowu mnie wywaliło. Do MiędzyCzasu mnie wywaliło, to i nie wiem, czy minęła minuta, czy 137 sekund, a może tylko 6 do 12, dość że Tetrisa poluzowało na szerokość jak raz jednej Toyoty, plus po jednym tajskim bacie z każdej strony. Tu odkliknęli, tam posunęli, ówdzie pociaśnili i proszę bardzo: droga wolna. Do tego kordon asystujący się uformował: z ośmiu Tajów wzdłuż krawężnika, coby przed babą na wstecznym resztkę Tetrisa ochronić i po bokach takoż z tylu, którzy ruchem pojazdu mego zawiadowywali. A gęby im się tak śmiały, że całkiem zapomniałam, że Toyota ma wyposażona w tyle kamer była, że patrząc w ekran mogłam pestki w marakui na straganie policzyć. Gapiłam się na nich jak zaklęta, a oksytocyna w mózgu wytrysnęła z takim impetem, że zalała wszystkich Tajów z Hua Hin, całą prowincję Prachuap Khiri Khan, i wreszcie – całą Tajlandię. Duże państwo, mała śmierć. Byłam zaDeeMTowana.