Tajlandia. Miłość od pierwszego więzienia (1)
Baczne oko kamery pada teraz na bohaterkę na ostrym jet lagu i bed shocku: wierci się na niemiłosiernie twardym tajskim materacu, budząc się 4 razy, gdy noc jeszcze jak kir czarna, a piąty w samo południe.
Pierwszy street market w mieście Hua Hin udało się złapać rzutem na taśmę za ogon, bo po 13 stragany powoli zaczynały się zwijać. Z wiodącej przez miasto głównej arterii nie szło zjechać po nawigacji, bo wjazd zastawiono bramką, ale po kwadraciku, idealnie od zadka strony, ulica słała się szeroka i prawie pusta, tylko gdzie niegdzie jakieś pojedyncze auta i skutery – słowem parkowanko jak się patrzy. No to parkujemy Toyotę w rozmiarze małego karawanu vis-a-vis sklepu ze wszystkim, bacząc uważnie na kolory krawężnika: czarno – biały, znaczy git, można stawać.
Ech, cóż za cudowności w tym ogonie rzutem na taśmę schwytanym: owoce morza, i drzewne, i krzewne, i przyziemne, i ziemne, i rąk ludzkich – a wszystko jak tęcza kolorowe, pachnące i cuchnące, nic tylko przebierać i wybierać. Marakuja. Rambutan. Longan. Mangostan. Mango, stan klasyczny, ale jakże kompletnie niepodobne do żadnego wcześniej. Jeszcze trochę marakui, tak ze 3 kilo. I jeszcze shake z marakui. No i kasa z banku, bo wyszła. A banki jakie piękne… nie, to już przesada: zwykłe banki, za to z odźwiernymi. Tak więc lata bohaterka, jakby ją z uwiązu dopiero co spuścili i zachwyca się Tajami, bo zachwycają się jamnikami, a to do jej serca droga szybka i prosta jak kord. A czas też sobie, jak to czas, leci, aż doleciał do prawie 16 i trzeba było się ruszyć, żeby na upatrzoną plażę na zachód słońca zdążyć. Tu poznaje: była, tu owoce kupiła, tu gadu-gadu z miłym panem, więc zaraz tam za rogiem trzeba skręcić i…
Ulicy z zaparkowaną Toyotą jak karawan nie było.